kolega Świda nie może mówić, a ja jestem głuchy, jak pień. Szok od granatu, pod Ciechanowem.
— To nic. Ja dwa razy szok, pod Dixmuide i nad Somme’ą. Dużo szpitalów, ale nic.
Kapitan przypomniał mu, że nie słyszy. Botwid skłonił się sztywno i usiadł na brzegu łóżka. Marek wpatrywał się weń z nieopisaną ciekawością. Osobliwy ten człowiek zdawał się zawierać w sobie długi wykaz najdziwaczniejszych przygód a zarazem odmęt wszelkich możliwości na przyszłość. I żyjeż sobie taki typ! Powiada poprostu — Dixmuide, Somme’a... Major... Marek jeszcze dotychczas nosił w tajemnej pamięci baśń dalekiej młodości w niesamowitem świetle zamku w Mytyszczach, śmiertelna intryga rodowa, obłęd palącej nocy pani Chosłowskiej, samobójczej nocy młodego kniazia. Co za skok poprzez ośm lat życia! Zamglona, jakby wymajaczona we śnie opowieść znowu staje się prawdą. Cóż ona? Żyje? Nie żyje? Może jest w Warszawie? A może jest już zupełnie stara? Niemożliwe.
Taka jak ona nigdy nie może się zestarzeć! Nigdy? Absurd... Raczej umarła, ale jeżeli tylko żyje... Powstrzymywał się, żeby nie wyszeptać jej imienia, żeby nie zapytać wręcz, natychmiast. Wparł w Botwida rozpłomienione oczy. Ten zdawał się wszystko w nim odgadywać nawskroś, ale jako Anglik nie piśnie słowa bez wyraźnego zapytania. Po polsku mówił z namysłem.
— Duży czas. Bardzo ogromny. Ty gdzie całą wojnę? Całą wojnę ja zachodni front w brytyjskiej armji. Do samego „armistice“. Ranny razy dwa, szok dwa. Wojna najlepsza rzecz! Bez wojny dla mnie
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/169
Ta strona została przepisana.