Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/17

Ta strona została skorygowana.

Opowiadał jej o różnych mądrościach i obiecał nauczyć ją wszystkiego. A jak tylko skończy szkoły i będzie dorosły...
Na to przysięgał. Bo jest wolnym człowiekiem. Nic mu nie znaczy szlachectwo, ani ojcowski folwark. Dlaczego nie ma być chłopem a zarazem znakomitym astronomem. No nie? Tak bywa ciągle w Ameryce, a zdarza się nawet i w Czechach (demokracja!).
Pomimo woli, niewiadomo kiedy i jak, w niepamięci i we trwodze... We wstydzie i w szczęściu — wreszcie...
Wracając do szkoły, Marek już wiedział, że przestał być dzieckiem, które żyje przez sen i nic nie widzi z tego, co jest. Obudził się i z niezmierną, jakby świeżo odnowioną ciekawością rozglądał się po świecie. Wszystko było inne.
Najosobliwszą nowością w tej nareszcie szóstej klasie był jego nieznajomy sąsiad z lewej strony, duży chłopak o śmiesznym sterczącym nosie, nazwiskiem Botwid. Z prawej, tak samo jak zeszłego roku, siedział najpilniejszy Nusym Skurnik, specjalnie wyzyskiwany przyjaciel od podpowiadania i ściągania. Ów Botwid spadł do klasy, jak z księżyca. Siedział napuszony z miną pełną odrazy, jakby wszystko, co tu było, zdejmowało go nieposkromioną ohydą. Nigdy się nie śmiał, ani nawet uśmiechnął. Do nikogo nie zagadał pierwszy. Był odgrodzony od klasy jakby parawanem. Nauczycieli ignorował. Wyrywany, odpowiadał półgębkiem, jak z łaski, i zawsze doskonale. Przezwano go lordem Kretynem. Ni mniej, ni wię-