Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/171

Ta strona została przepisana.

A ja wciąż bez przydziału. Co i jak? A tak i tak. No i ciągle nic. Wreszcie doszło do mnie, że rozgłoszony jestem za warjata. Wzywają mnie przed komisją lekarską. — To pan major ziemią chłopom oddaje? — Ja, cóż w tem dziwnego? — Dwadzieścia tysięcy dziesięcin ziemi?! — Dwadzieścia tysięcy i siedem. — I tak dalej. Uśmiechają się i nakazują długi odpoczynek. — Jaki długi? — Bez terminu. — Poszedłem spróbować do partyzantów generała Kułak-Wałachowicza. Bardzo ciekawa banda. Ekspedycje najpiękniejsze, ryzyko pierwszej klasy. Jednak jak na mój gust, koło tego bohaterstwa za wiele było łajdactwa. Właściwie bez łajdactwa ani jednej godziny, ani jednego kroku. Szkoda, gdyby nie to, zostałbym u nich do końca. Wracam z frontu do Warszawy. Staram się, pytam, co będzie ze mną. Jedna awantura, druga awantura. Za trzecim razem pakują mnie na Dziką za nieposzanowanie władzy. Potem przenieśli do szpitala — zaniedbany wstrząs nerwów. Wszędzie ona. Dobrze się starała pani hrabina. Ach, jak się śmiałem, kiedy nasi opuścili Mińsk! Myślą sobie, teraz mam spokój. Ale ona straszna szowinistka, domaga się, żeby iść za Berezyną, za Mińsk. Polska musi być wielka, dobra botwidowskie muszą być w Polsce. Ona zna tylu generałów, że może jej uda się nawet i to. W takim razie znowu się zacznie moje prześladowanie. Moje nieszczęście, że ona wciąż jeszcze bardzo podoba się, taka stara baba, a każdy dla niej wszystko zrobi. Taki typ.
Wszedł doktór i wyprosił majora. Botwid kiwnął