Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/178

Ta strona została przepisana.

W zapomnieniu znowu — rym! Rozbija sobie łeb o futrynę, budzi się.
W nogach łóżka, opierając się na poręczy, stoi znajoma czarna postać. Nad nią czarny krzyż ramy okiennej. Marek wie, co to być może. Serce stuka jak młotkiem. Z przenikliwym szumem krew uderza mu do głowy. Oddycha porywczo, głęboko i patrzy uporczywie. Pierwszy raz w życiu widzi tę panią... Ale to ona.
Długo patrzą na siebie w milczeniu. Marek nawet nie zaprząta sobie głowy panią, nie rozpoczyna rozmowy. Zdumiewa go odkrycie, że zapomniał o rotmistrzu. Od dawiendawna znikł z jego myśli, jakby go nigdy nie było. Cóż to jest? Przeleżał tyle tygodni, tyle mu się różności przewinęło przez głowę i namarzyło się, naśniło — nigdy on... Byt przerażony. Przerażał i sam zbieg snu z przed chwili z pojawieniem się tej wdowy. Nie może to być nikt inny! Jego żona... Zapiekł, zajątrzył obudzony stary ból żalu za jedynym człowiekiem na świecie, którego był ukochał. Ta, która przed nim stała, porywała ku sobie i ciągnęła nieprzeparcie, albowiem ona jest jakby częścią jego, jedynym żywym okruchem, cieniem, który po nim został. Zarazem odpychała. Urażała w nim tajemną świętość, jego wyłączność. Ma się z nią dzielić? Poco przyszła?
— Niech pani usiądzie, oto krzesło — zapraszał podchorąży Śniat. — Porucznik już znacznie lepiej, o, na całkiem dobrej drodze. Nareszcie się pani doczekała. Ale nie trzeba, żeby za dużo mówił. Krzesło proszę