Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/179

Ta strona została przepisana.

przysunąć bliżej. Całkiem blisko, bo porucznik zaledwie szeptem...
Zbliska w twarzy jej Marek widział narazie tylko oczy. Migocące fiołkowo z pod kasztanowatych, nieregularnie rozpiętych brwi, jakby skośne. Dziwne i straszne. Nieprzytomne... Patrzyła, jakby nie widząc ani jego, ani niczego. To go dręczyło. Wnet odwrócił oczy.
— Nie będę pana męczyła, ale czekałam tak długo... Pan jedyny może mi powiedzieć coś pewnego o Romanie. Starałam się, jak mogłam, ale wachmistrz Smyla zginął nad Narwią, ulani ze szwadronu Romana za Grodnem, niewiadomo gdzie, paru kolegów męża wyrażało jakieś ostateczne przypuszczenia, oczywiście nie oparte na niczem, gdyż szwadron był odcięty od pułku. Więc jeden jedyny pan... Ach, panie poruczniku!...
Głos zadrgał błagalnie. Jej przenikliwe szeptanie wkradało się w niego uparcie, wytrwale, docierało do najgłębiej zatajonej w nim władzy odgadywania. Nakazywało, kusiło. W ciężkim kłopocie nie wiedział, co jej powiedzieć. Jej szept, jej oczy opętywały go. Na chwilę uwikłał się sam, jak w niezrozumiałym śnie. — Jakże było naprawdę? Jeżeli on sam zapomniał o wszystkiem, zapomniał zeszczętem na całe dwa miesiące? Ochłonął. Zaczął mówić. Powoli, z namysłem, ostrożnie, jak gdyby składał zeznanie przed groźnym sądem w sprawie człowieka, którego chciałby za wszelką cenę obronić. Sam siebie podziwiał, kłamał znakomicie, jak gdyby mu ktoś podpowiadał.