Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Zupełnie nie trzeba cudu. To się na tyłach tak wydaje. Zaraz cud. Samo się robi zupełnie zwyczajnie. Niechno pani będzie łaskawa pogadać z oficerami, z żołnierzami choćby z naszego szpitala — co za kawały! Co za historje!
— Jednak... To straszne, ale nikt z panów mi nie zaręczy, że mąż nie dostał się do niewoli... Boże, w ich ręce!
— O, zaraz w ich ręce! Już pani nagadali! Naturalnie, czego tam nie bywało w tej wojnie... Owszem, jeszcze jak! Ale to stare rzeczy. Teraz dobrze oni wiedzą, ilu my mamy w ręku ich oficerów, komisarzy. Zasada wzajemności! Teraz obowiązuje i ich i nas cicha umowa.
Marek nie odzywał się więcej. Powiedział swoje i rozmyślał teraz, jakby się wywikłać z głupstwa, które popełnił. Przymknął oczy i udawał wielce osłabionego. Trzeba będzie urządzić się jakoś tak, żeby jej nie oglądać już więcej na oczy. Zdumiewała go własna ku niej zawziętość. Cóż ona winna? Winna! Dokonała nad nim wymuszenia. Posądzał ją niegodnie. Sama nie chciała wiedzieć prawdy. Woli na coś czekać — niewiadomo na co. Nagłe olśnienie — a cóż, może to właśnie, co przed chwilą skłamał, było prawdą? A tamto, co zostało nad Bugiem, pod rozłożystą sosną... Ogarnął go zamęt. Jej obecność zaciążyła nad nim, jak zmora. Jej bliskość stawała się nie do zniesienia. Niechże już sobie idzie! Było coś opętującego w barwie jej głosu. Z ożywieniem opowiadała coś Śniatowi i w głosie jej drgała radość niespokojna, jakby