Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/184

Ta strona została przepisana.

szczeć ze strachu... Ktoś zapukał i wnet drzwi skrzypnęły. Otworzył oczy. Jakaś nieznajoma.
— Najmocniej przepraszam pana... Doprawdy, musiałam... Wczoraj byłam tak wzruszona... Zapomniałam zapytać o tyle rzeczy! Przecież pan jeden był z nim razem do ostatniej chwili, pan jeden wie...
Nie poznał jej. Ubrana strojnie i barwnie, w niczem nie przypominała wczorajszego żałobnego widma, które stanęło przed nim w dniu zimnym i słotnym wśród przygnębiającego wycia wichru, gdy strugi deszczu zlewały szyby. Dziś ciepłe jesienne słońce wpadało do pokoju przez otwarte okno. Rześki, cierpki zapach zwiędłych liści i jakichś późnych, już ostatnich kwiatów. Pani Goślicka trzymała w ręku wiązkę białych i żółtych chryzantem. Złożyła je na brzegu łóżka z przyjaznym i wdzięcznym uśmiechem jasnych oczu. Głęboko wycięta bluzka mieniła się barwami z pod rozchylonego kostjumu jesiennego o srebrnym połysku.
— Ach, dziękuję pani... Takie prześliczne kwiaty!... Marek zagadywał własne pomieszanie, odruchowo kryjąc kartki. Wsunął je pod kwiaty.
Mówił swobodnie, bo znowu ktoś mu podpowiadał. Pani słuchała, nie odrywając oczu od jego twarzy. Fiołkowe oczy rozjaśniały się i ciemniały, rozweselały się, smutniały aż do łez, skupiały się z uwagą. Twarz mieniła się, odbijając każdą jej myśl, każde wrażenie, budzące się pod urokiem opowiadania. Czasami przerywała mu, rzucając pytanie. Parę razy roześmiała się jakby pomimowoli, jakby wspominając