Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

Marka przeszedł dreszcz. Zląkł się, że natychmiast może być przedstawiony bóstwu, bóstwo zauważy jego istnienie — spojrzy... W nieprzebranej mnogości zamajaczyły mętnie najdalej idące możliwości.
Ale Anglik czekał sobie na ulicy. Pani wyszła, wsiadła do samochodu, znikła. W sklepie został po niej ostry zapach nieznanych perfum. Odtąd jego stosunek do sąsiada stracił wiele z samodzielności i rezerwy. Odczuł chęć zbliżenia się, nastręczał podstępne okazje, niemal zabiegał. To go poniżało we własnych oczach, ale co tam. Byleby bodaj usłyszeć cośkolwiek...
Po tem, co zaszło, nie mógł już być dłużej takim brudasem. Szorował się i kąpał, wybierał jakieś mydła i napisał do domu list o nowe ubranie, gdyż „nigdzie się pokazać nie może“. Jakże zazdrościł urody Żółdowiczowi. Zamieniłby się z nim bez namysłu, mniejsza o jego głupotę. I taki niebotyczny osioł chodzi we chwale, wszyscy się za nim oglądają!
Miasto było nikczemne. Nic się tu nigdy nie działo. Dziura pełna gęstej nudy. Wszystkie twarze znajome. Wszystko zgóry wiadome. Moskiewskie sfery czynownicze i wojskowe znowu na pierwszem miejscu. Po krótkim okresie niejakiego wahania ustaliła się tu po dawnemu Tuła „rodina moja“. Z przepychem i paradą, z niezmiernym napływem kudłatego popstwa poświęcono właśnie nową cebulastą cerkiew, olbrzymie paskudztwo, które zawaliło na wieki wieczne jedyny piękny plac miasta. Już tłuką w ogromne garnkodzwony na pohybel lepszym nadziejom. A tyle