Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/190

Ta strona została przepisana.

gła w swoją służbę weteranów i inwalidów epopei światowej. Nikomu nie dala opamiętać się ani wytchnąć. Poszli z radością na tę polską wojnę pospołu z nowym krzyżowym pochodem dzieci, — które uciekały od mamy, uciekały z ławy szkolnej. Dwa lata wojny zjednoczyły w szeregu wszystko, co w Polsce było młode i dzielne. Cała nadzieja i przyszłość narodu, Polska jutra jest jeszcze na froncie, ale gdy stanie zwycięski pokój...
Podchorąży Śniat wierzył niezłomnie, że natychmiast po wojnie zacznie się w Polsce inaczej. Niechno wrócą młodzi! Marek toczył z nim długie rozmowy, a raczej słuchał jego natchnionych przepowiedni, rozważań i wielkich planów na przyszłość. Było to nieprzejednane, niezłomne, wielomówne, naiwne, urocze. Łóżko jego było zawalone książkami, pismami. Czytał dniami i nocami. Pisał coś ołówkiem w grubych, ponumerowanych zeszytach. Złazili się do niego ze szpitala żołnierze, kaprale, sierżanci, obsiadali łóżko lub wystawali pod ścianami w skupionem milczeniu, zapatrzeni w podchorążego, który czasami im czytywał z książki, czasami perorował, czasami szeptał coś, otoczony zwartem kołem pasiastych kitlów. Każdy z przybyszów nosił w bladej wymizerowanej twarzy szpitalnej jakoweś nieuchwytne piętno... Wyglądali na wtajemniczonych. Marka potrosze uważali za swojego („oficer, ale, bądź co bądź, legjonowy“); zato, gdy przychodzili zkolei jego goście, zwłaszcza gdy zjawiało się coś powyżej kapitana, szare bractwo milkło i niebawem wytaczało się precz.