Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/192

Ta strona została przepisana.

nale wiem, że nic nie umiem. Z przerażeniem i z radością patrzę na ten stos uczoności, który muszę przebrnąć i przetrawić. Olbrzymi wał dzieli mnie od mojego dnia, od mojego początku, ale wiem, że przedostanę się. Nie stracę dnia ani godziny.
— Powiedzcież mi raz wyraźnie, o co wam idzie?
— Nie, poruczniku, o tem ani słowa! Jeżeli nie zdechnę przed czasem, jeżeli wytrwam, jeżeli zwyciężę, dowiecie się i wy, bo wszyscy w Polsce będą wiedzieć.
— No, no... Zatem zaczekam. W każdym razie niech wam Bóg dopomaga.
— Bóg zapłać, poruczniku!
Marek nie mógł sobie poradzić z opanowaniem w sobie świętej pamięci przyjaciela. Pani Goślicka zjawiła się znienacka i zrujnowała w jego sercu najdroższe mauzoleum, wmurowane tam na wieczne czasy. Wkradła się w jego wyłączność, pogwałciła jego tajemność. Skarb wspomnienia został naruszony. Wdowa nastręczała się myślom, przemykała się w snach — Przeszkadzało mu, że ona wogóle istniała. Na szczęście zapodziała się gdzieś bez śladu, ale cóż z tego, jeżeli czepiała się teraz każdej jego myśli o zmarłym, nie dając zapomnieć o sobie. Jakby wiedziona zazdrością o męża, nigdy nie chciała zostawić ich ze sobą sam na sam w ich tajemnem, mistycznem porozumieniu poprzez grób. Jego szalony list nabierał teraz osobliwego znaczenia, zatracała się powaga i żałoba świętości przez dręczące rozmyślanie, w którem wszystko się wikłało. Niemałą rolę odgrywał w tem dolegliwy