Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

wyrzut za kłamstwo, jakiego się byt dopuścił. Niemało znaczył i codzienny jego strach, że oto otworzą się drzwi i ukaże się ona ze swojemi skośnemi oczami, opętująca i zdradliwie podstępna w wykradaniu mu prawdy. Ich niema walka o list zmarłego wydawała mu się już teraz gorączkowym koszmarem, gdzie nic nie działo się naprawdę. Jej władza wyczuwania budziła strach. Na samą myśl o tem mąciło mu się w głowie. Mącił się i rytm serca i oddechu, ogarniała duszność i omroczenie. Myśli kamieniały i długo stały w miejscu nieruchomo dręczące. I za trzecim nawrotem pogrążył się w znajomej mgle. Gruby doktór uznał stan za bardzo zły. Goście byli surowo zakazani, a klijenci Śniata nie śmieli się pokazać. Ale zjawił się gość, nad którym sam pan major nie miał władzy. Niespodzianie, jak grom z jasnego nieba, bez telefonu, bez żadnego uprzedzenia, bez możności specjalnego doszorowania podłóg, zmiany bielizny oraz innych upiększeń powszedniego oblicza szpitala zajechały szare samochody i korytarze zatętniły od popłochu szpitalników, od niemożliwych już do wykonania rozkazów, od stłumionych wymyślań. Jak przez sen Marek ujrzał postać znajomą i jedyną. Stanęła w drzwiach, patrząc bystro i surowo. Pokoik zapełnił się szczelnie. Sam komendant szpitala, nieznajomi oficerowie, ciżba lekarzy w białych roboczych fartuchach, wszystko wypłoszone, wytrzeszczone... Spojrzał ku górze w twarz, która się pochyliła ku niemu, i utonął w niej cały. Posępna i skupiona zawisła nad nim, jak niespodziana zjawa dalekiego mytu. I rozwarło się, zadrgało serce