nim. Marek był zbałamucony swojemi kolejami, wojną i przewlekłą rekonwalescencją. Nie poczuwał się do niczego i nie przyszło mu nawet do głow}’, by miał się czego wstydzić. Było mu dobrze w dzień majowy, na ławce w parku Ujazdowskim. Wybierał się na jakiś czas do domu, tam sobie posiedzi i coś się tam przecież wreszcie jakoś kiedyś wkońcu samo ułoży. Z tak sformułowanym programem było mu lekko. Palił papierosa, pogwizdywał, trzymał na kolanach gazetę, do której mu się nie chciało zajrzeć, poglądał z upodobaniem na piękne panie, i z rozkoszą, głęboko i swobodnie wdychał pachnące powietrze ozdrowiałemi płucami. Od dłuższej chwili obserwował postać kobiecą, stojącą przed ławką po drugiej stronie alei. Stojąc rozmawiała z jakiemiś paniami, żegnała się, odchodziła i powracała. Podziwiał jej sylwetkę i ruchy porywcze, jakby taneczne, a opanowane w doskonałym jakimś, swoistym rytmie. Na tle wiosennych liści, w ciepłem słońcu, wśród lekkich jasnych barw otaczającego tłumu, jej postać przyobleczona czarno od stóp do głowy odcinała się rażąco. Była dziwna, niewiadomo czem. Napewno cudzoziemka, Francuzka. — U nas takich niema. — Jest w niej coś djabelskiego. — Ale w czem? — We wszystkiem... Dziwiło go, że nie może oderwać od niej uwagi. Nie rozróżniał jeszcze rysów jej twarzy, a patrzył na nią, jak na zagadkę. Czepiały się przywidzenia. Coś podobnego śniło mu się dzisiejszej nocy. Nie ta, nie było tam czarnej damy, ani nawet żadnej. Było wrażenie. Zupełnie coś podobnego, jak teraz. Niepokój. Bodaj strach. Tak jest — strach!
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/198
Ta strona została przepisana.