Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/201

Ta strona została przepisana.

— Ależ tak. U nas tak.
— Pan przesadza...
— Gdzież tam, dobrze wiem.
— Ależ nie?
— Ależ tak.
Najgorsze było, że nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Te skośne oczy trzymały go, jak w kleszczach, dręczyły niewymownie. Zdawały się go nie dostrzegać, ale widziały nawskroś każdą jego myśl. Fiołkowo-zielonkawo-szare, niewiadomo jakie i wciąż niepewne wparły się weń nieruchomo z pod ciemnokasztanowatych rzęs i nękały go, coś z niego wymuszały. Uparł się. Za nic nie zacznie pierwszy. Niech to będzie nieludzkie. Niech to sobie będzie bezczelne... Broniąc się, zaczął obszernie o jakichś skandalach, o niedopuszczaniu do posad zdemobilizowanych wbrew wyraźnej ustawie, o interpelacjach, memorjałach i polemikach, które go nic nie obchodziły. Słuchała i spokojnie czekała na coś. Wreszcie Marek zamilkł. Nie miał więcej o czem mówić, a patrzał na nią wciąż. Było to drażniące, jakby chore. Stał opętany. Powiew muskał jej włosy. Zauważył ich głęboki, ciemno-rudawy połysk, przedziwną białość odsłoniętej szyi. Pełne usta drgały, jakby się jej zbierało na płacz. Wreszcie zwolniła jego oczy. Spojrzała w dał ponad jego ramieniem. Stała spokojnie, ale ręce jej szarpały się ze sobą bezwiednie. Już rozdarła czarną jedwabną rękawiczkę. — Dlaczego nic nie mówię? Dlaczego się nie żegnam i nie odchodzę? Na co czekam? To obłąkana...