Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/203

Ta strona została przepisana.

dzić, a gdy się pani zgłosi, otrzyma pani odrazu jego odznaki i dyplomy...
Słuchała chciwie, ale jakby w pewnem zawstydzeniu za męża, który ściągnął na siebie tyle zaszczytów. Ale nie o tem myślała. Mało sobie robiła ze wszelkich odznaczeń, nie wybierała się do żadnego biura wojskowego po jakieś dyplomy. Wstydziła się, nigdy nie będzie mogła objaśnić temu młodemu człowiekowi, dlaczego dotknęła jego odznaki. Cokolwiek mówiła przedtem, prowadziło jedynie do tego, żeby jakoś upozorować... Poprostu była zmuszona. Bo nagle stanęło coś pomiędzy nim a nią, dręczyło, zniewalało i znikło bez śladu. Skryło się, więc szukała. Napróżno! Już tak raz było. Co za osobliwy człowiek. Czepiają go się jakieś tajemnice. Czy on o tem wie? Nie, nic nie wie. Zmieszany, nie śmie mi spojrzeć w oczy. Myśli, że jestem warjatką, albo że lada chwila zwarjuję i to zaraz, tu przy nim. Chce co prędzej uciec ode mnie jak każdy. Boi się, ach, jak się boi! Niezmiernie zabawne... Nie, on się boi, że go zapytam wręcz... Że go tu zaraz przyłapię na byle czem i że się odrazu wszystko wyda... Ale ja tego nie zrobię, nie jestem jeszcze obłąkaną. Żal mi go, to miły chłopiec. Niech sobie idzie. Już uczyniła ruch, by go pożegnać, gdy nagle porwało ją coś, uniosło i cisnęło w przestrzeń.
— Pan kłamie! Pan kłamie w żywe oczy!! To ohydne!
— Co znowu?! Co pani?
— Powtarzam — niegodne uczciwego człowieka!