Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/208

Ta strona została przepisana.

jego działalności kulturalnej było wygłodzić ich i sprawić, aby ani jeden żyd nie ostał się w granicach powiatu. Starostowie, którzy często się zmieniali w tych stronach, bali się go i przeklinali jego chorobliwą gorliwość, ale zmuszeni byli jeszcze wychwalać go, gdy zaś zamierzali roztoczyć nad nim opiekę, prosił, by mu tylko nie przeszkadzali, a będzie to najlepsza pomoc. Najgorzej czuł się rezydujący w dalekiej stolicy pan poseł Chrabąszcz, obrany z tej ziemi. Albowiem wiele cudów mogło się dziać w naszej Polsce, przy należytem poparciu powołanych czynników, jednak mowy nie było o tem, by przy najbliższych wyborach ośmielił się ktokolwiek postawić swoją kandydaturę przeciwko dziedzicowi z Jordanowie. Ale Kuba dla Sejmu miał wzgardę, a braci chłopów sejmowych piętnował szczególniej i odgrażał się, że na przyszłych wyborach ani jeden z nich nie ujrzy Wiejskiej ulicy. Niebardzo zważał na partje sejmowe i dzielił posłów po swojemu, ryczałtem, na „sprytnych draniów“ i na „poczciwych niedojdów“, uważając oba gatunki za przeżytek, który jest na wymarciu. Równie kategoryczny i niesprawiedliwy był dla dworów, uważając je za ogniska antypaństwowe i paskarskie. Tęsknił do chwili, gdy zniknie ostatni obszar dworski i ostatni obszarnik, a fala chłopska zaleje kraj. Sam uważał się jeno za właściciela maximum, dopuszczonego przez ustawę rolną i na mapie swego latifundjum zawczasu już zakreślił granice okrojonej posiadłości.
— A ty, Marku — jak sobie wolisz. Jeżeli nie chcesz być solą ziemi polskiej, uczciwym fermerem