roba nerwowa, następstwo przeróżnych urazów i przypadków. Raz, gdy spał pod żłobem, koń niechcący uwalił go po łbie kopytem. I znów konie spłoszone od szrapnela ścisnęły go i zgniotły, aż mu chrupnęło coś w krzyżach. Dragon pod Trojanówką ciął go przez łeb, a porażenie słoneczne na okręcie? Nie licząc starego ciosu mutrą na rzemyku, którym go zamroczył wódz łobuzów Sidorek podczas walk na Bernardyńskiej górce, gdy ratował Ignacka, osaczonego przez nieprzyjaciela... Albowiem ataki strapienia, niepokoju, strachu lub wzgardy dla siebie przychodziły jakby z zewnątrz falami. Zrzadka i wyjątkowo, jakby przez pomyłkę, przepływała dobra fala. Niosła w sobie wiarę, budziła zachwyt oczekiwania. Na co? Wiecznie jedno i to samo. Na coś własnego, na coś nareszcie spełnionego.
W końcu czerwca przybył gość dawno zaproszony i spodziewany. Chłopak wypiękniał, rozrósł się. Gdy odłożył kule i stanął sobie pod ścianą, oczy radowały się krasie młodości. Gdy się poruszył o lasce i usiłował postąpić dwa kroki, jego jasne oczy martwiały z bólu, a w twarzy przebijał się ciężki trud i wysiłek. Maskował to uśmiechem, który odsłaniał jego dramat. Straszne machiny były nieposłuszne, wciąż jeszcze dolegliwe i obce. Walczył z niemi, oswajał je, odgadywał ich nałogi, oszukiwał ich upartą, martwą przekorę.
— Ja to muszę przezwyciężyć! Inaczej zawsze będą na mnie patrzeć z politowaniem. Głupstwo, do którego można się przyzwyczaić, ale nadewszystko
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/210
Ta strona została przepisana.