Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/213

Ta strona została przepisana.

głowa Kuby pękała od nawału nowości. Chodził strapiony, dźwigając ciężar rewelacyj, które — o dziwo — jakoś zdumiewająco odrazu stały się jego własnością i wiarą. To wszystko było nowe, ale słuszne i sprawiedliwe. Nie wystarcza reforma rolna i kooperatywy. Nie wystarcza chłop. Poza gminą Kąkolewnica, a nawet poza powiatem, jest jeszcze ogromna Polska, a dalej nieogarniony świat, od którego niepodobna się odgrodzić, obronić i — co najstraszniejsza — nie należy... Przybysz sprawił, że uczciwy działacz społeczny opuścił się w swoich obowiązkach i na początek zaczął codzień czytywać gazetę. Na gościa czyhał, zabierając mu każdą chwilę wolną od studjów. Marek wyśmiewał się z ich dysput, dręczył się i z jednym, i z drugim. Była w tem przekora i nieszczerość. W puste rozprawy się nie wdawał, bo od siebie nie miał nic do powiedzenia, najwyżej ujadał na „polskie porządki“, jak to potrafi każdy. W istocie wstyd mu było przed szczeniakiem. Udając wyniosłą obojętność, w tajemnicy J go podsłuchiwał. Nie pomagały żadne drwiące miny, nie mógł się z nim nie zgodzić. Świat ludzki, jego stary tryb i obyczaj stawał się absurdem. Absurd ten krzyczał mu w duszy i nastręczał się jak manja, jak opętanie. Brat Kuba z całą swoją powagą był śmieszny, gdy się pocił nad nieodpartemi problematami i usiłował polemizować. On sam dręczył się pocichu i wysilał się, by nie dać po sobie poznać, że wogóle zwraca uwagę na jakąś bolszewicką gadaninę. Śniat znosił drwiny i nigdy nie puszczał się na zjadliwsze kawały polemiczne. Działał argumentami i dobrocią, która