doprowadzała Marka do pasji. Podejrzewał, że podchorąży przeniknął jego komedję i wie co się z nim dzieje. Brat Kuba to pozór, jemu idzie o przekonanie i przerobienie jego właśnie. Poco? Chce go wciągnąć w jakąś matnię, ma na niego jakieś swoje wyrachowanie. Ten mały coś zamierza i to na tak olbrzymią skalę, że staje się aż śmiesznym i — niemal strasznym. Co w nim siedzi? Odżegnywa się od komunizmu i od socjalizmu — czegóż mu się jeszcze w tej Polsce chce? Patrjota z pod dziwnej gwiazdy! Taki dopiero nazawraca ludziom w głowach. Kraj potrzebuje jeno spokoju, ustalenia waluty, odbudowy, dobrych sojuszów, nowego sejmu, kredytów zagranicznych — a tu masz tobie! Jeżeli wszystko przewrócić w Polsce do góry nogami, to oczywiście... Oczywiście.
Niema dwóch zdań. Ale Śniat wynalazł trzecie — pytał skromnie; poco i naco, dlaczego i dla kogo właściwie ma istnieć odrodzona Polska?
To bluźniercze pytanie czepiło się go i kto wie, czy Śniat po niejakim czasie nie pozyskałby w nim sojusznika, gdyby nie to, że Marek w końcu czerwca otrzymał list z Warszawy. List był krótki, ale czytał go w swojej izdebce ze trzy godziny, nie odrywając oczu. Wreszcie zerwał się i spojrzał na zegar. Na dziś już było za późno na pociąg — jutro rano! Zegar przytakiwał mu gorliwie, przynaglał, popędzał: już czas! Już czas! Znowu coś się zaczyna. Czyż nie wiedział oddawna, że czekał jeno na to jedno? Na wielką odmianę, na jakoweś coś, może właśnie na ten niespodziewany list?
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/214
Ta strona została skorygowana.