odbytej podróży („kiedy królowa Wiktorja była dziewicą“) i zabierał się do wyrywania. Ale wzruszony młodemi wspomnieniami, uśmiechnął się łaskawie i odłożył niemiły „katalożek“.
— Mamy tu jednak, o ile się nie mylę, prawdziwego Anglika. Botwid! Pójdź-no tu i opowiedz nam, co wiesz o swojej Anglji.
Botwid wyszedł na środek, ukłonił się wytwornie i sztywno — jak w najprawdziwszym kinematografie, spojrzał po klasie ze wzgardą i zaczął.
— Anglja, panie profesorze, nie jest moją. Zato w Angli nie mówią nikomu przez „ty“, chyba w modlitwie lub w psalmach do Pana Boga dla wyrażenia najwyższej czci...
Nie wiedząc co na to odpowiedzieć, stary belfer wygnał go z przed katedry i długo coś skrobał o tym skandalu w wielkim dzienniku klasowym. Poczem wyrwał Marka, bardzo szybko odprawił go z pałą i porwał inną ofiarę. Marek pisał w bruljonie.
— Czemu od pół roku siedzisz koło mnie, jak mormon? Nosa zadzierasz, kiedy wszyscy niegorsi od ciebie. Nie każdy może przyjechać z Anglji. Ale ty też nie przyjechałeś jeszcze z wielu miejsc, jakie są. Samochodem nikomu nie zaimponujesz, nawet w naszej dziurze. Ani monoklem. Nie rób ze siebie małpy. Czyż każdy Anglik musi być taki? Jeżeli nie, to się nie przymuszaj. Możesz mi odpisać w paru słowach. A jak nie, to nie.
Wydarł kartkę i pod ławką podał sąsiadowi, nie patrząc. Przed końcem lekcji otrzymał odpowiedź.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/22
Ta strona została skorygowana.