szaleństwo żądzy. Wielkość, przed którą zginają się kolana, i szatański obraz kuszący. Pani Monika Goślicka.
Pogrążył się wraz z nią w sprawę żałobną. Ale w nim był spokój i jeno żal po ukochanym zmarłym. Ona wikłała się jeszcze w mętnem niedowierzaniu, które przeczyło samo sobie, odchodziło, wracało cierpliwe i uparte. Zgłuszone, niezmiernie ostrożne były jej aluzje, albowiem pomimo wszystko wiedziała. Wiedziała, gdyż mówiono jej o tem tyle razy I cóż z tego? Trzeba się przekonać. Jak? Zobaczyć własnemi oczami. A zresztą w razie... w razie... No, więc godzi się chyba pogrześć go uczciwie?
Marka przerażały takie rozmowy. Chwilami bał się, że się z nią zgodzi, a przestanie wierzyć samemu sobie. Płynęło od niej jakby tchnienie opętującej zarazy. Obserwował to. Wiedział, co było, a co nie jest i żadną miarą być nie mogło. Godzinami rozmawiali rozsądnie. Aż nagle wpadała w ton tajemny. Oznajmiała poprostu, że co parę dni chodzi do sztabu, gdzie wyłożone są spisy jeńców. Oprowadzała go po mieszkaniu uzyskanem cudem. — To będzie gabinet Romana... I po sekundzie zdawała się zapominać, o czem mówiła, stawała się rozsądną, była jak wszyscy. Wymykało się to jakby mimo jej wiedzy w jakichś niedających się przewidzieć momentach. Po paru dniach dopiero odkrył, że zbiega się to w niej z dalekiem, niewidzącem spojrzeniem, które zda się zapominało o wszystkiem, co było wokoło, zapatrzone w coś niewidzialnego. Tam, jak za mgłą, taiła się jej własna,
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/220
Ta strona została przepisana.