Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/222

Ta strona została przepisana.

zamierało, przymykał oczy... Budził się w zdumieniu, jak z ciężkiego snu, przez sekundę niepewny siebie i niczego wokoło. Po pierwszem widzeniu się z nią już się jej bał. Uparta manja myślenia o niej i o sobie, o sobie i o niej, wciąż wkółko, stworzyła w nim nowy świat, w który przeniósł się cały bez reszty. Jakby się w nim zawarły jakieś drzwi. Za tym progiem już niczemu się nie dziwił. Był pełen upojenia i zachwytu. Jak dziecko cały mieścił się w chwili. Coś go niosło.
Widząc go z tak dziwną panią, matka odrazu dostrzegła. Wolałaby na synową pannę, ale któż to wybiera i dobiera — samo się wszystko układa. Przyglądała się jej przenikliwie. Śniat po pierwszem powitaniu zamknął się u siebie i nie przyszedł ani na obiad, ani wieczorem. Marek zajrzał do niego przed spaniem. Chłopak już miał wszystko spakowane.
— Muszę. Pan Kuba był tak łaskaw... Konie będą na rano. Jakże wam jestem wdzięczny za gościnę!
— Co znowu? Najpiękniejsza pora! Żniwa! Co wy znowu? Do cuchnącego miasta?
— Muszę.
— Co wam się stało?
— Nic.
Marek przybrał ton surowy. — Czy wy czasem nie śpieszycie, żeby zrobić coś idjotycznego? Jakieś wielkie, wielkie głupstwo?
— Co wam się utroiło?
— Zobaczcie-no się w lusterku.