Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/223

Ta strona została przepisana.

Zapamiętałe oczy płonęły jakiemś niezłomnem postanowieniem. Musiało to być nie byle co. A w bladej twarzy skurcz bółu, rozpacz.
— Pożegnajcie ode mnie panią rotmistrzową, bo ja jutro o piątej rano..
— Śniat! Chłopcze...
— Pożegnajcie ją pięknie. Powiedzcie... Nie, nie mówcie nic, tylko musicie mnie jakoś wykręcić. Doprawdy, dziś czuję się bardzo źle...
— Chodźcie bodaj na jedną chwilę — nie wypada.
— Nie chcę!!!
Dopiero po tym krzyku domyślił się Marek. Śniat, zdradziwszy się, odrazu wypadł z roli. Jęknął, zaniósł się w jakiemś rozpaczliwem, głębokiem westchnieniu. Już nic nie udawał. Marek nie wiedział, co mu na to powiedzieć. Nie było co. Najlepiej zostawić go samego. Już miał odejść zmieszany bez jednego słowa, gdy nagle przerwało się w nim coś jakby z upustu. Nieprzebrana, najserdeczniejsza dobroć. Chwycił chłopca za ręce, spojrzał mu w oczy.
— Jakże ja mogę? Nie mogę... Gdybym miał zdrowe nogi, uciekłbym stąd natychmiast, po nocy. Ach, Marku, gdyby nie to, jabym ją zdobył. Możesz się śmiać! Czemużeś nie pisnął słowa, że ją przywieziesz? Jużby mnie tu dawno nie było.
— Sam nie wiedziałem. Zresztą nie miałem najmniejszego pojęcia...
— Więc ci powiem: od pierwszego spojrzenia! Przyszła jeszcze raz właśnie nazajutrz, gdy ciebie przenieśli ze szpitala. Posiedziała ze mną ze trzy go-