Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/224

Ta strona została przepisana.

dziny. Mówiła dziwne rzeczy, jeszcze dziwniej milczała. Wtrąciła mnie w jakieś szalone natchnienie — com ja wyplatał! W niebiosach byłem, poza światem — jakieś bezmierne szczęście!... Obiecała odwiedzać mnie codzień, miała mnie uczyć angielskiego, dostarczać książek, nawet zapisała sobie ołówkiem, czego mi było potrzeba. Przychodziła przez tydzień i nie pokazała się więcej. Dopiero dziś. Umiem ja milczeć, ale dziś... Daruj, panie Marku. Nie myśl, że ja sobie coś zamarzyłem. Muszę uciekać, bo jeżeli mam żyć, jeżeli ma coś być z moich zamiarów... A wam obojgu niechże los da samo szczęście. Ona jest cudna, straszna. Nieprzebranie dobra i jakaż okrutna! Marku, Marku...
— Co wam się przyśniło...
Marek chciał krzyknąć z oburzenia, ale mimowoli wyszeptał te słowa. Był zmiażdżony, był szczęśliwy. Poszedł w ciemny ogród, nie wiedząc, gdzie idzie. Dróżka zaprowadziła go do płotu. Wsparł się na żerdziach i patrzał w dal ponad kłosy sennego, dojrzałego żyta, pachnącego rosą i miodem. W ciszy bliżej, dalej wabiły się przepiórki. Patrzał w gwiazdy. Czyż na pierścieniu Saturna... Czyż na Drodze Mlecznej mogą być otchłanie bardziej niezgłębione i niepojęte...
Wyruszyli o świcie lekką taratajką, zaprzężoną w tęgie konie. Marek przybrał się na podróż w swój stary mundur dla większej powagi i dla uchylenia możliwych nieporozumień z władzami — ludzie pamiętali jeszcze wojnę. Dniem naprzód pojechali sanitar-