Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/225

Ta strona została przepisana.

jusze dwiema furami. Marek liczył, że na noc zdążą do Siemiatycz. Jechali naprzełaj przeróżnemi skrótami i wnet utonęli w przestrzeni zbóż, lasów, siół ziemi podlaskiej. Pani Goślicka pogrążyła się w milczeniu. Marek nie przeszkadzał. O czem ona myśli? Roiło mu się mgliste wyobrażenie jej ukrytego świata. Wiedział, że nigdy tam nie przeniknie, z tem się pogodził, już się przed nią ukorzył. Zrzadka, nieznacznie spoglądał na nią zukosa, siedzącą tuż u jego boku. Wszystkiemi nerwami czuł jej straszną bliskość. Potrącali o siebie na wybojach, na korzeniach leśnych dróg. Marek nie mógł się odsunąć, nie miał się gdzie podziać na ciasnem siedzeniu. Zdumiewało go odkrycie, że i ona jest jak każda kobieta, że... Były to myśli niegodne, zawrotne, dotkliwie rozkoszne. Poczwarne niepodobieństwo! Chwytało go ono jak w kleszcze i nie dawało się odegnać. Jakież szczęście, że nigdy tego nie może być, przenigdy! Poza tem oczywiście przeświadczeniem był bezpieczny, chwilami głęboko znękany.
Jechali starym szlakiem wojny. Mijali stare, dziko zarosłe okopy, rozrzucone nad drogami mogiły nieznanych żołnierzy wielkiej wojny. Nieustannie nastręczały się na pobrzeżu traktu zadarnione ślady dziur ochronnych, nędznych osłon, wygrzebanych dorywczo utrudzonemi rękami żołnierskiemi, a w każdej skulony tulił się ongiś do matki-ziemi człowiek struchlały przed śmiercią. Jeszcze zieją gdzie niegdzie na pastwisku, na wygonie leje po ciężkich granatach. Zbierały się w nich wody, wystrzelały badyle bujnego zielska. Mi-