Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/228

Ta strona została przepisana.

końca. Znużona przymknęła oczy i nawpółsennie uśmiechała się ku szczęściu — czyż można go się wyrzec i zaprzeć?
Gdy się ocknęła z zadumy, znalazła się na rozległej polanie. Pośrodku w ogrodzie stała chata. Z za chróścianego płotu bił zapach kopru i konopi. W przejasnem, upalnem powietrzu widać było każdy pyłek, każdy listek, każdą muszkę. Dal migotała i mieniła się w słońcu. Tara iskrzy się i lśni coś niepojętego. Niewiadomo, co to za miraż, co to za cudowne omamienie. Za pniami rzadkich sosen aż do horyzontu rozpościera się inny świat, wabi, przywołuje, wita żywem, potężnem tchnieniem. — Ach — jezioro...
Jak dziecko, dała się porwać radości. Ta chwila szepnęła jej w jakiemś niewypowiedzianem tchnieniu słowo radosnej mądrości. Innemi oczami ujrzała świat, siebie. Wydarła się z mrocznej piwnicy, znowu widzi uroczą, prostą pogodę życia, jego piękno, jego prawdę. Odetchnęła głęboko, poczuła swoje zdrowie, swoją młodość. Zachciało się jej zakrzyknąć głośno, zaśpiewać. Obejrzała się, gdzież się zapodział pan Świda? Wychodził właśnie z lasu na polanę. Zawołała dźwięcznie, wesoło.
— Panie Marku!
Patrzała na niego z upodobaniem. — Miły chłopiec, jakże mu pięknie z tą jasną polaną, z jeziorem, w to piękne południe! Jego prosta uroda, szczere spojrzenie tworzyły jakby niepodzielną jedność z tą ziemią, z tą chwilą i z nią samą. Roztapiali się oboje w słońcu, w cieple, w jasnej zieleni. W tej chwili