Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/230

Ta strona została przepisana.

parskających kasztanów, zapach konopi, dech wielkiej wody, który zgarnia upał z czoła. Nieprzeparty tajemny poryw ku niesłychanemu zachceniu, rozkoszne przeczucie, rozpaczliwe przeświadczenie, że nic z tego. Ponad wszystkiem zjawisko bezosobowe, prześwietne, panujące, jedyne na świecie. Teraz wie, że to była ona — ta sama. Nie zdążyła powtórzyć swego dziwnego pytania, nie zdążyła oderwać od niego pałającego spojrzenia — to była jedna sekunda — odpowiedział bez wahania.
— Tak, pamiętam — tutaj byliśmy z tobą razem
— Kiedy?!
— Teraz i zawsze.
— Ale ja jestem zła, nieludzka. Ach, mimowoli. Ja jestem obłąkana! Wszystko wokoło mnie — jak przez sen. Od roku nie mogę się obudzić!
— Ja cię obudzę!
— Nie! Nie!
— Błagam cię, zaufaj mi! Pozwól...
— Nie rusz mnie! Boję się!
— Mnie się boisz?
— Ciebie się boję, siebie... Jego...
Jędrzej wrócił do koni. Wyszedł z chaty młody gajowy i zapraszał państwa pojękliwie, po podlasku, gościnnie. Na ławie pod ścianą siedział w parcianej koszuli i portkach stary człek, grzejący się na słońcu.
— To mój ociec. Ciemny powrócił się z wojny, od gazów. Teraz sobie odpoczywa.
Ślepiec wstał i kłaniał się ku gościom. Usiedli obok niego. Sama zrodziła się opowieść żołnierza