przyjechali, by sprawę załatwić. Teraz jesteśmy na miejscu i muszę szukać. Muszę patrzeć, myśleć, a pani...
Ucichła. Jechali stępa po pustym gościńcu, ponad samą rzeką. Poniżej w zielonych brzegach płynął błękitno-biały Bug. Daleko wtyle szły dwie fury, na ostatniej przykryta sianem cynkowa skrzynia. Marek zaczynał tracić pewność siebie. Straszna kobieta! Taka wszystko może w człowieku pomącić, wszystko może wmówić. Zawsze i jeszcze przed chwilą doskonale widział to miejsce. Teraz... Pilnie wpatrywał się w sosny przydrożne. Nie — to jeszcze dalej. Nie, to głębiej w las. Czemuż nie zabrał konia wierzchowego. Przejechałby lasem, pokręciłby się i zaraz natrafiłby na wydmę piaszczystą, na jałowce. A stamtąd tylko odjechać prosto przed siebie i o jakie sto kroków, nie dochodząc traktu — może o dwieście. Dlaczegóż go nie pogrzebali nad samym gościńcem. Głupi ten wachmistrz. Podniósł się w bryczce, dał znak tamtym furom, żeby stanęły i chciał zeskoczyć. Znowu chwyciła go za ramię drżącą ręką. Spojrzał na nią i ścierpł.
— Przejdę lasem, bo to musi być tuż zaraz...
— Zaraz, dobrze. Panie Marku, niech pan mnie jeszcze nie opuszcza. Niech pan zaczeka. Chwileczkę! Co to ja chciałam powiedzieć?
— Powie mi pan potem.
— Potem... Chciałabym zapytać. Poprostu dawno już chciałam wiedzieć... Kiedy myślę o wojnie, o tym okropnym obłędzie ludzkości... No więc, jednem słowem, czy pan popełnił kiedy jakie okrucieństwo? Taką zwyczajną na wojnie zbrodnię...
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/233
Ta strona została przepisana.