Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/234

Ta strona została przepisana.

— Zbrodnię?
— Zbrodnię. Czy pan rozstrzelał kiedy bezbronnego? Takiego nieszczęsnego jeńca, który trzymał ręce do góry, albo klęczał przed panem... Albo jak niewolnik leżał u pana stóp... Błagał bezsilny o darowanie życia... Całował buty... Płakał... I pan mógł patrzeć w jego nieszczęsne oczy — jak teraz w moje? I jednak pan mógł...
Z jej oczu popłynęły łzy. Błagalnie złożyły się dygoczące ręce. Nisko, coraz niżej pochylała głowę.
Marek zeskoczył z bryczki. Nie wiedząc, co o tem myśleć, co na to powiedzieć, wpadł w złość. Uczynił to w popłochu. Nieszczerze, rozmyślnie był brutalny — ze strachu. — To, co pani mówi, nie ma żadnego sensu!
Proszę tu zaczekać! Jędrzej, uważajcie przed siebie na trakt, ja wyjdę stąd za jakie pół wiorsty, może dalej.
Nie spojrzawszy na nią, przeskoczył przez rów i znikł między drzewami, uciekł. Czuł do niej głęboką urazę. Naraz wszystko to wydało mu się nazbyt już zagmatwane i kłopotliwe. Naco mu to? Cóż jest cała ona? Roztrzęsione nerwy i tyle. Z taką trzeba zupełnie inaczej...
Ale już go przeraził ten niespodziewany bunt. Jak gdyby mu ktoś oplugawił tajemny skarb. Zdumiał się, zaklął brzydko. Zawrócił, żeby ją przeprosić za głupie, chamskie słowa. W takiej chwili urządzać awantury — hańba! Stanął i nie wiedział, co robić. Z oddali od strony gościńca parsknął koń. Tuż nad