ślicka błąkała się zdala po pustej wydmie i zbierała nikłe dziewanny, sterczące z piasku tu i owdzie. Marek spoglądał ku niej w niepokoju, oczekując czegoś dręcząco nadspodziewanego. Zacznie się natychmiast, jak tylko łopaty dogrzebią się do zwłok. Jej ciemny kształt snuł się w blasku słońca, zatartym, miękkim zarysem wsiąkał w piasek. Schylała się, podnosiła, zrywając kwiaty, i Marek zapatrzony czuł w sobie przedziwny rytm jej ruchów. Doznał ulgi, gdy się oddaliła, majacząc między jałowcami Zeszła z oczu i Marek przynaglał kopaczy, żeby zdążyć ze wszystkiem, zanim ona powróci. Już wyleciał pod łopatą łach przegniły, strzęp derki. Natychmiast w gorące, pachnące żywicą powietrze wdarł się okropny dech grobu. Zmroczył, zatruł wszystko wokoło. Zapanował nad pogodą tego poranka, przyćmił słońce, zgłuszył wiszący wgórze śpiew skowronka. Marek cofnął się, przerażony tem, o czem dobrze wiedział i czego oczekiwał każdej chwili. Było nadspodziewanie straszliwsze, jeszcze okrutniejsze... To gniew zmarłego, jego samotna obcość wszystkiemu, co żyje, odpowiedź na zniewagę tym, co poważyli się wtargnąć w utajoną czeluść... Kopacze wyleźli z grobu. Sierżant z blaszanej bańki zlewał zwłoki czemś przenikliwie duszącem. Marek nie śmiał spojrzeć w głąb. Żołnierze już przywdzieli długie i sztywne szare chałaty i czerwone gumowe rękawice, nałożyli na twarz przepaski, podobne do masek. Marek zmusił się, zajrzał i odskoczył. Zsunął się po rozkopanym piasku. Poraziła go zgroza śmierci. Odepchnęła go jej naga prawda, jej
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/237
Ta strona została przepisana.