nie ujrzeć ohydnej śmierci i nie oszaleć lub nie umrzeć natychmiast. Broniła przed nim swego życia, w każdem uderzeniu serca biło — nie! Nie! Nie! Albowiem on domagał się jej. On ją ciągnął do siebie w grób. — Nie! Przez zaciśnięte powieki przenikał, majaczył, zacierał się i wzmagał okropny obraz. Rósł, zbliżał się, przywierał do oczu. Lada chwila przyjdzie tu do niej sam, stanie wyraźnie... Uciekać! Pędziła w las. Jeszcze straszniej uczyniło się w mrocznej kolumnadzie czerwonych pni, w pustce i ciszy. Dzikiemi oczami rozejrzała się wokoło i pobiegła przed siebie. Zdyszana w ciężkim upale, wsparła się o pień sosny, lękając się obejrzeć. Cichemi stopami sunie lasem widmo, czai się za drzewem, przebiega od pnia do pnia i teraz podgląda ją strasznemi jamami oczu... Czuła w sobie jego dech trujący, nogi uginały się pod nią. Dygocąca, zlana potem, ostatkiem sił porwała się i biegła dalej. Daleki, samotny w zmierzchu promień słońca przebijał dach ciemnych, zielonych konarów. Schodził ku niej z nieba, jak nadzieja. Zmierzała prosto w to miejsce — jeszcze chwila. Promień zgasł. Zawarł się nad nią ponury zmierzch. Coraz ciemniej, czy to już wieczór? Drżała ze strachu przed nocą w tym lesie. Za każdem drzewem czai się czyjeś widmo, czekając zupełnej ciemności. Za chwilę zaczną wychylać się jeden po drugim upiory zamordowanych i — tu zakopanych żołnierzy. Za chwilę osaczą ją, jedyną żywą istotę. Będą w nią patrzeć straszliwemi szczątkami twarzy, będą ją zabijać swoim tchem, ścisną ją, dookoła, nie dadzą uciec, przywalą kupą
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/240
Ta strona została przepisana.