Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/241

Ta strona została przepisana.

zgnilizny... Zmordowana, wsparła się o drzewo, przymknęła oczy. Tężały, kamieniały w niej myśli. Uchodziło z niej coś, zanikały ostatnie iskierki, tonęły w gęstej pomroce. Naraz fala czerwonego światła uderzyła w ciężkie powieki, przenikała, pchała się do oczu. — Spojrzyj, patrz!
Gorący blask. Zwlekła się już ze słońca zła chmura. Tuż przed nią kilka drzew jak w ramach dzieliło obraz świata. Błękit nieba przeglądał i jaśniał przez gałęzie w głębokich, przedziwnie zakreślonych plamach. Za drzewami modra smuga łubinu szła ku dalekiej wsi. Świeciły chałupy bielonemi ścianami i drgały, mieniły się w oczach pod gorącym zalewem słońca. Cisza. Ledwie dosłyszalny dochodził i zamierał i zaczynał się znowu słodki brzęk ostrzonej kosy...
Patrzała. Jasny świat boży ciągnął ją ku sobie. Zwodna obietnica! Przemawiał do niej, jak się mówi do przestraszonego dziecka pieszczotą byłejakiego słowa, które się powtarza i powtarza wkóiko, aż dziecko uśmiechnie się pzzez łzy i zapomni. Nie! Nie! Potrząsała głową w nieprzejednanym smutku. Już nie było rozpaczy, ani szaleństwa, ani groźby, że coś się w niej załamie i rozerwie na strzępy. Smutek jak pająk oprzędł ją, omotał, obezwładnił chęć jakiejkolwiek nadziei, osłonił przed nią dzień jutrzejszy, który jak wszystko odtąd będzie niepotrzebny, nikczemny, żaden. Odebrano jej nawet świętą pamięć tego, co było, pohańbione są najukochańsze wspomnienia. Własnemi oczami ujrzała je sponiewierane, spodlałe w strasz-