Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/244

Ta strona została przepisana.

Przecież widziałam własnemi oczami — cienia podobieństwa! To nie on...
— Cienia podobieństwa! To pani nie wie, co to jest trup, który leży w ziemi przez rok?
— Ja nie wiem? Przecież widziałam.
— Wszyscy oni podobni do siebie. Ale miejsce to samo. Pod przysięgą zeznam! Dowody są: resztki, rzemienie, guziki. Poznałem ostrogi, buty...
— Proszę we mnie nie wpierać swoich przywidzeń. To z przyjaźni dla Romana, z życzliwości dla mnie. Cenię pańskie najlepsze intencje, ale we wszystkiem można przesadzić. Pan nawet nie spostrzega, że mi pan usiłuje odebrać ostatnią nadzieję, która jest jedyną moją racją bytu. Pan nawet nie przypuszcza, jak mnie pan w tej chwili dręczy. Proszę mi dać spokój. Niech pan będzie cicho.
— Dobrze, zaraz. Kiedy był wasz ślub?
— Nasz ślub? W osiemnastym roku.
— Miesiąc i dzień!
— Co za protokół? Jakto?...
— Miesiąc i dzień!
— No, cóż... Lipiec, siódmy...
— A jak pani jest z domu?
— Jakto jak? Z domu? Z jakiego domu?
— Olaboga! Pani nazwisko panieńskie, nic więcej...
— No — Strawińska.
— Dobrze. Oto jego obrączka ślubna. W moich oczach ją zdjęto. Jest oczyszczona i zdezynfekowana. Proszę odczytać: M. S. 7.VII 1918. I niech pani skoń-