Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/245

Ta strona została przepisana.

czy nareszcie kłamać. Sama pani wie, że to, co pani wygadywała, to były histeryczne komedje. Daruje pani, ale trzebaż się opamiętać.
— Jak pan śmie?
— Śmiem, w imieniu poległego przyjaciela.
— Hahaha... Ładny przyjaciel.
— Niech pani nic nie przypuszcza. Ach, jakież to wszystko głupie.
— Coraz lepiej. Więc pomijając pańskie zachowanie się... M. S. i data nic nie znaczą. Zbieg okoliczności, przyznaję, dosyć dziwny.
— Czy pani naprawdę chce zwarjować? Czy pani już...
— Niech pan ogłosi w gazetach. Uwolni pan od żałoby jakąś młodą wdowę, która ogromnie pragnie wyjść zamąż. Napewno się zgłosi. I niejedna, a wiele, wiele młodych wdów. Napewno któraś z nich spodoba się panu. Nie może być inaczej. Będzie pan miał wybór, dopiero się pan przekona, ile to ślubów wypadło na ów dzień i ile panien ma cyfry M. S.
Odwróciła się i poszła w las. Marek szedł za nią, jak błędny. Oczekiwał scen, nerwów i jeszcze wielu niespodzianek. Postanowił był sobie nie zważać na nic i przetrwać wszystko, wiedząc, że to minie. Ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewał. Był odurzony. Był oburzony do głębi. Wypadł z roli. Zaćmił go gniew. Wyczerpała się z niego reszta cierpliwości. Uleciała wszelka świętość. I tej chwili, i zmarłego przyjaciela, i jej kobieca świętość, przeczysta i niedosięgniona. Jakto — jeszcze? I teraz jeszcze?