Wciąż napływali starzy i młodzi, wszędzie hasały gromady dzieci, wrzeszczały niemowlęta. Przed kuchnią, gdzie warzono i pieczono dzień i noc, murem stały obce kundle, przed któremi domowe psy kryły się po kątach. Chłopska rozhasana wesołość, nieprzebrane pijaństwo, wrzaskliwe pośpiewanki, czkawka z przejedzenia i przepicia, parobczaki gżący się z dziewuchami po sadzie, lub leżący pokotem na trawie... Coraz to nowe „deputacje“, przybywające zdaleka z darami, ze swojemi mowami, nauczycielstwo szkół powszechnych, urzędnicy i urzędniczki ze starostwa, dygnitarze samorządów, sejmik w całym swoim składzie, policjanci z okolicznych posterunków, jacyś niewyjaśnieni kolejarze, robotnicy z cukrowni... Wszędzie krążyły dziwne postacie, niespodziewane i nieproszone, o których nikt nie wiedział, co zacz są i skąd, a które czuły się tu, jak w domu... Był, był napewno — przysięgali ludzie! We własnej osobie Grynczarek Kleofas z kilku morowcami, pił i jadł, i złożył piękne życzenia panu dziedzicowi — bandyta głośny w kraju, osaczony i ścigany od dwóch lat, mający już swoje olbrzymie akta, nieuchwytny i legendowy! Chłopi całowali się i świadczyli sobie z butlami w obu rękach, wszczynały się kłótnie i bójki, w kowalu dworskim Świętoszku na trzeci dzień zapaliła się wódka i Marek nareszcie na własne oczy ujrzał (myt wsiowy, wymyślony przez jakiegoś etnografa kawalarza), jak rodzona żona Świętoszkowa ratowała męża z zasobów własnych, zalewając pożar szerzący się w jego wnętrznościach. Z podwórca wciąż odjeżdżały fury, pełne pijanych.
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/248
Ta strona została przepisana.