Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/249

Ta strona została przepisana.

a przybywały nowe z wystrojonymi, wypoczętymi gośćmi i zakładały obozy. Ustała robota na folwarku, parobcy tańcowali, pili i obrządzali gości, rżnęli barany i świnie. Wciąż rozlegały się strzały na wiwat z jakichś zadekowanych karabinów. Dwie kapele żydowskie rżnęły na zmianę bez żadnej przerwy. Nade dworem stały dwa słupy gęstego dymu z dwóch kominów kuchennych, w ciepłem jesiennem powietrzu wisiały sztajery i polki, pot chłopski i mdlący posmak flaków po chłopsku i piwo, piwo, piwo całemi beczkami. Nie było się gdzie schronić przed zgrają. W oficynie Marka to ktoś spał, to odbywały się tam jakieś poufne narady pod przewodnictwem pana posła Chrabąszcza przy butelkach, to najpoważniejsi gospodarze grali tam w karty na dolary, otoczeni zbitym tłumem galerji. Plątał się między tem wszystkiem jak obcy, usiłując namawiać gości do jadła i picia, co było zupełnie zbędne, lub bawić ich, chociaż doskonale bawili się sami. Przelotnie stykał się z Kubą rozanielonym i nieprzytomnym, ochrypłym od wzniosłych okrzyków i ustawicznych przemówień, wygłaszanych przy każdym z niezliczonych kieliszków. Kuba całował się z każdym, pił z każdym, tańcował do upadłego i rządził całym chaosem, wyprawiał fury do miasteczka po prowjanty i wódkę, skazywał na śmierć coraz to nowe gęsi, cielęta i świnie, dbał o konie gości, godził zwaśnionych, rozbrajał bijących się, swatał i kojarzył napoczekaniu coraz to nowe pary, był wszędzie, bezsenny i niezmordowany, cudem trzymając się jeszcze na nogach.