sto do celu i nie ślizgają się jak kozy na lodzie po wielkich posadzkach stolicy na swoich podkutych obcasach. Nie byle co im zaimponuje. Nie śpieszą się zakładać na szyję krawatów, ale ich chłopaki już nieźle zarywają i shimmy i tango, na co Marek patrzał z czemś w rodzaju zgrozy, jak gdyby świat stawał do góry nogami. A czemuż to nie? Te chłopaki naprawdę będą rządzić w Polsce i już to naprzód wiedzą. Za późno na „chadzanie do ludu“; ta dziejowa misja jest absolutnie umorzona. Niema komu iść, niema z czem — no, do kogo wreszcie. W zeszłym roku, kiedy wydawało się, że Chochoł już poczyna swoją nutę za straszliwą kulisą wydarzeń, nie zamajaczało nikomu straszliwe widmo Szeli — Branickiego. Nie te czasy. Samo życie, jego dzień każdy przeżera w Polsce starzyznę i jej zatęchłe smrody. I choćby się sprzysięgły wszystkie wywłoki niewoli, nie poradzą temu ani ich gazety, ani ich pieniądze, ani ich wybory, ani ich zamachy. Cały ich gwałt to jeno sancta simplicitas, święta bezczelność pokolenia skazanego na bezpotomne wymarcie.
Wpatrzył się w coś Marek, zapamiętał się. Zanurzył się, jak w głębię, w tajemnicę swego czasu, w zagadkę tego oto dnia, którego godziny zwolna przepływają i odchodzą. Czemże było to, co już widział i przeżył aż do tej chwili? Wszystko pamięta, a nic o tem nie wie. — Ktoś się domagał od niego, odpowiedzi krótko i jasno, bez nadzwyczajnych mądrych wykręcań i wykrętów — ot tak, w trzech słowach. Natarczywie zachciało mu się dociec o tem
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/253
Ta strona została przepisana.