słowa prawdy. O sobie i o świecie. O sobie i o Polsce. Nie umiał rozmyślać poważnie, jeno przemykało się błyskawicznie mnóstwo obrazów, nieprzebrane, bezładne bogactwo pamięci. Przybiegały nie wporę, nie pilnowały swojej kolei, prześcigały się, zawadzały 0 siebie, piętrzyły się, wreszcie otoczyły go rojem. Wszystkie były obecne, a nigdzie nie mógł dostrzec jednego jedynego siebie. Wszędzie był inny, z dnia na dzień nie ten sam. Kiedyś, kiedyś zabrało go coś i poniosło, a nie pytało, czegoby chciał, jakby sobie chciał. Może każdy tak żyje? Bronił ulubionej ułudy, że to jego los prowadzi go przez jakieś nieuniknione a na tymczasem nijakie jeszcze lata. Aż pewnego dnia...
Ach, już był taki dzień! Urwało się myślenie, zatarła się cała wiedza pamięci, jeden jedyny obraz jak klin zaciął się w mózgu. Z pod falistych brwi, z pod powiek spojrzenie jakby niepatrzące, kose, unikające. Oczy przepastne i złe. Kłamią wręcz nieprzeniknione, nie odsłonią niczego, co się tai w samej głębinie na dnie tej przepaści migotliwej i zmiennej. W roztopionem złocie przebłysną zatajone kropelki turkusów — samo okrucieństwo! Nagie zło, zło bez celu, dla samej zemsty, naprzekór wszystkiemu, bezwzględne, nieprzejednane! Upór zawzięty w swojem szaleństwie — na zawsze! Na zawsze!
Podstępne, ciągle czuwające, wciąż zatajone gdzieś w pobliżu spadło nań opętanie. Choć wiedział o niem zawsze, za każdym razem spadało znienacka. Za każdym nawrotem było mocniejsze. Chwyciło go
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/254
Ta strona została przepisana.