w kleszcze na ogrodzonym pastewniku, gdzie młodzież wiejska, nie mogąc już wymyśleć nic lepszego, zabawiała się w igrzyska olimpijskie, w mocowanie i w zawody za nagrodami w postaci dwóch rasowych jałóweczek i obiecującego byczka, które to dary asygnował dziedzic oblubieniec, nieprzebrany w szaleństwie hojności. Młoda żona natychmiast kazała zagnać tę jałowiznę do obory i wymyślała chłopakom, że śmią wyzyskiwać pijanego dziedzica. Kuba rozpłakał się i mocno ujął brata pod ramię dla pomocy. Marek wyszarpnął mu się ze wstrętem i poszedł do stajni, osiodłał sobie „Komisarza“ i pojechał w pole. Tęgi koń stepowy poniósł go potężnym rytmem spokojnego kłusa, którego koń nabywa tylko na wojnie. Marek po dawnemu uczuł w sobie ruch i siłę konia, rozkoszne wzmożenie samego siebie, zrośnięcie się z żywiołem. Spojrzał bystro w szeroki świat, jak ongiś z pod okutego daszka oficerskiej czapki, hen, przez pola, przez pola i oparł się na dalekim lesie. Co, jakie licho tam siedzi tym razem? Las nie był jeno piękną ciemną smugą, ramą widnokręgu. Przez chwilę było to miejsce mocno podejrzane. Powstrzymał konia i rozglądał się bacznie w napięciu woli, w pogotowiu. Ale już prysł czar chwili. Znowu żal za tem co było i pustka w sercu. Czemże jest? Byłym żołnierzem co teraz nie znaczy nic. Pognał przed siebie. Wzruszały go tęgie chody gniadego wałacha. A tu pole puste, nie dzieje się nigdzie nic. Dawniej żył każdy parów, każda kępa leśna kryła tajemnicę, bylejaka chałupina, wiatraczysko na wzgórku, świecące
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/255
Ta strona została przepisana.