Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

własnego życia i domyślił się, że nic się nie staje nadaremno, gdy ktoś prowadzi za rękę ludzką istotę, bezradną i ciemną. Zdarzyła się chwila, gdy czuł tę rękę w swojej — ciepłą, dobrą.
Na zamku panowała zupełna swoboda, każdy robił, co chciał. Tryb życia był osobliwy. Mieszkańców nic nie łączyło. Było tu, jak w hotelu, gdzie każdy sobie. Schodzili się tylko dwa razy codnia na obiady i kolacje, jak w pensjonacie. Hrabia Lutyński, wytworny starzec, już niedomagał na umyśle i w rozmowie mieszał kilka języków. Usłyszawszy nazwisko młodego gościa, odrazu przyznał się z nim do powinowactwa i ku wielkiemu zakłopotaniu Marka opowiadał niestworzone historje o jego dziadku a nawet o rodzonym ojcu. Pomieszał mu się przodek Świda z przodkiem Kmitą i odtąd stale już nazywał Marka — monsieur Kmita. Zapędzał się i w opowiadania skandaliczne z kronik różnych rodów magnackich i brnął w prostocie ducha w najgrubszą pornografję bez względu na obecność młodych chłopców i córki. Pani Chosłowska nie zważała na to, zresztą nikt nie słuchał, co plecie stary. Botwid był dla ciotki uprzejmy, jednak Marek zauważył parokrotnie jego szybkie spojrzenia, któremi obrzucał ją, gdy nań nie patrzyła. Poprostu zionęły nienawiścią. Starał się niczemu nie dziwić. Nic jeszcze z tego nie rozumiał, ale przeczuwał nieomylnie, że ci dwoje mają jakąś wspólną utajoną historję i prowadzą jakąś grę. W rozmowie o rzeczach najpotoczniejszych rysy ich przybierały cechy wyrazistsze, jak maski aktorów, głos załamywał