wsiąka w wodę, zanika, znika. Sami w nieogarnionym obszarze życia, ponad jego głębiną, na jeziorze swego czasu. Nie widać starego brzegu, nie widać nowego. Seledyn, lazur, roztopione turkusy, a nad tem chyli się żagiel płonący w słońcu. A ponad tem obłoki, obłoki, obłoki w modrej głębinie nieba.
Wciągnięty w wizję, nie spostrzega, że pochyliło się, zczerwieniało i urosło jesienne słońce. Zajrzało w wilgotny cień pod lipą, jak lampa oświetliło milczącą kryptą mogił. Wieczorny chłód gromadził się w gęstwinie konarów i spływa wdół w nieznacznie zapadający zmrok. Przy bramie Komisarz dzwoni wędzidłami i zawzięcie grzebie kopytem. Na miękkiej drodze przeminie stłumiony turkot, pył wzniesie się ponad mur cmentarny i opadnie. Zapamiętał się Marek w sprawach tajemnego marzenia, ani spojrzenia, ani jednej myśli nie miał dla tego, którego resztki spoczywały przed nim przywalone wiecznym ciężarem ziemi. Osiągał, zabierał to, co po nim zostało. Jego święte dziedzictwo już wplótł we własne życie. Cieszył się niem bezwstydnie w przedwczesnej, rozpętanej radości. Już zapomniał o przyjacielu.
Okna pokoju Marka wychodziły na szczątek starego parku, utajony pośrodku miasta. Kilkadziesiąt potężnych pni, konary poznaczone śniegiem czyniły złudzenie zacisznego odludzia. Z okien nie było widać ślepego muru sąsiednich kamienic, jeno poprzez drzewa dwa