Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/262

Ta strona została przepisana.

staroświeckie domki, kryte dachówką, z mansardkami. Cisza i spokój, przedziwny urok miejsca jakby niezmiernie oddalonego od samego siebie, od tego, co je otaczało wkoło, co było niezbitą prawdą. Prowincja zapadła i zamierzchła w sercu hałaśliwej, niespokojnej Warszawy. Gdy wrony obsiadały gałęzie i darły się i krążyły, niepodobna było uwierzyć prawdzie, że dość przejść do frontowych pokojów, by ujrzeć tłuszczę wielkomiejską, mrowiącą się po ulicy, tramwaje, samochody, wytrzeszczone wystawy sklepowe, skręt i ruch zawzięty, ponury smutek tej wesołej karnawałowej stolicy a w jej ożywionym tłoku pomimo wszystko jakąś jednak przeraźliwą pustkę. Marek niecierpiał Warszawy. Twierdził, że nasza stolica nie ma żadnego charakteru ani własnego oblicza, ani duszy. Jest to nagie miejsce, gdzie przeszłość zatraciła się i zmarła, a młoda teraźniejszość nie zakorzeniła się jeszcze. Dozwalał łaskawie wierzyć, a nawet spodziewać się, że kiedyś, kiedyś zapewne i Warszawa nabierze wyrazu i stanie się godną imienia stolicy wielkiego państwa. Narazie...
Narazie kamieniem przesiadywał w domu, w swoim ukochanym, wygodnym pokoju. Chodził z kąta w kąt, ćmił papierosy i dozwalał przewalać się po rozpróżniaczonej głowie wszelakim myślom, pomysłom, wymysłom, marzeniom, głupstwom, dziwotworom. Skąd się to brało? Tak sobie, z niczego. Do czegóż to wszystko zmierzało? Tak sobie, do niczego właściwie. Jeżeli wogóle był w tem jakowyś sens a raczej nikły takowego odsetek, to w szalonem przypuszczeniu, że