Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/266

Ta strona została przepisana.

puszczenie, że i tak być mogło, a mogło i całkiem nie być. Wszystko jedno.
Ten stan błogi i niebezpieczny trwał około sześciu tygodni. Dorobek nowego literata liczył nieprawdopodobną ilość zapisanego papieru. Były to wybuchy natchnienia, bujne strzępy nadzwyczajnych jakichś fragmentów, zmierzających ku olbrzymiemu dziełu, którego kształty gubiły się jeno w chaosie, a które miało być dziełem epoki. Jeżeli nie wszystko, to narazie prawie wszystko było o miłości. Zapomniał Marek o świecie bożym, a nikt mu nie przeszkadzał. Nusym był idealnym gospodarzem. Nie pokazywał się prawie, raz na parę dni wpadał na chwilę, wypalił papierosa, pogadał o niczem i znikał. Nigdy o nic nie pytał, nic mu nie radził. Marek tkwił ukryty w najzaciszniejszym zakamarku olbrzymich Nusymowych apartamentów. Działy się tam przeróżności i konferencje, konwentykle, rauty, uczty, bale, orgje. Przewijało się mnóstwo ludzi, stosunki Nusyma były przeogromne. On sam wciąż gdzieś wyjeżdżał i wciąż skądś powracał, w domu był gościem, ale bliżsi przyjaciele, których liczył powyżej stu, gospodarzyli u niego jak u siebie w domu i bez żadnej przerwy bawili się, radzili i knuli coś. Lokal, zdobyty za cenę niezliczonych intryg, poparć, wybiegów, łapówek, zajmował całe piętro starej kamienicy i liczył jedenaście pokojów. Miał się tam przenieść Bank Ex-Import, Polhurt oraz jakoweś „G. G. I.“, instytucja o nieokreślonych zadaniach, a wkońcu Nusym zabrał cały ten rozległy labirynt na swój własny użytek. Hall, jadalnia, salon