im się, spojrzenia się wymijały. A słowa były obojętne, grzeczne. To znowu wpadali w język angielski i gulgotali, zapominając o gościu. Pani Chosłowska zawsze miała dla Marka uśmiech i uprzejme słowo, ale nie zwracała na niego żadnej uwagi. W każdym razie był jednak niczem i był zwyczajnym szczeniakiem. Nie oczekiwał też niczego innego. Był szczęśliwy, że mógł być z nią pod jednym dachem, upajać się jej zapachem, uwielbiać ją ukradkowemi spojrzeniami. Spotkania przy stole były jedynemi momentami, gdy mógł ją zobaczyć. Codzień, za każdym razem pojawienie jej było nadspodziewanym cudem, nową rewelacją jej czaru — jeszcze jedną zdumiewającą przemianą. Marek, wytrawny samotnik, opanowany i skryty, nie mógł podołać zadaniu ponad siły. Zdradzał się. Mimo jego szalonych wysiłków, by pokryć wrażenie, piękna pani rychło odgadła jego śmieszną tajemnicę. W braku lepszej rozrywki bawiła się nim i zaczęła mu okazywać wyjątkową łaskawość. Kokietowała go, odurzała, doprowadzała go do szczytu śmieszności i zapominała o nim w jednej chwili, gdy wstawano od stołu.
Marek od pierwszego z nią spotkania nazajutrz po przyjeździe ani na chwilę nie odzyskał przytomności. Obiad i kolacja. O południu i wieczorem dwie fale uderzały weń codnia i rozbijały wszelkie rodzące się rozumniejsze pomyślenia o tem. Wieczorna fala wtrącała go w ekstazę na całą noc. Usypiał jak zatruty czarownym napojem, a niebawem szmer, czyjś dech, skrzypnięcie posadzki podrywało go na równe
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/27
Ta strona została skorygowana.