Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/270

Ta strona została przepisana.

idjotycznie zaufać wierutnemu głupstwu?! Stek nonsensów, bujdy przeokropne, uczniowskie deklamacje, bezwstydnie obnażone plagjaty, grafomanjactwo pierwszej klasy, przeplatane straszliwemi wierszydłami, nad któremi płakał z zachwytu — on jeden na całym bożym świecie... Co za szczęście, że nikt o tem nie wie i nigdy nie będzie wiedział. Nikt nie przypuszcza nawet. Smutna radość. Gorzka ulga...
Nagły dreszcz — ona! Czytała! Czytała! Posłał jak warjat te wiersze. Jak ostatni kretyn i matoł wybrał właśnie te same, najgorsze z najgorszych! Czytała i nie cofnie tego żaden cud. Nigdy nie będzie mógł pokazać się jej na oczy. Skończone misterjum niebiańskie, astralne — utonęło w głupstwie. Zachciało mu się roześmiać. Głośno, najgłośniej! Nie mógł, zdjęła go rozpacz. Na szczęście, w tej złej chwili zjawił się Nusym.
— Cóż to, szukałeś mnie? Nareszcie raczyłeś wynurzyć się ze swojej wieży z kości słoniowej? Jestem na twoje usługi, strasznie rzadko się widujemy.
— Słuchajże, Nusym...
— Marjan, jeśli łaska.
— Czort cię bierz razem z Marjanem!..
— No co? No co?
— Słuchaj, czy i ty już jesteś łajdakiem?!
— Co znaczy — już? Więc dotychczas jednak... Co się właściwie stało? Nagadał ci kto świństw? Czytałeś paszkwil na mnie w „Nowościach“, w tej najpodlejszej szmacie? Toć to zwyczajny szantaż, chcą coś urwać, tylko że ja nie dam.