Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/272

Ta strona została przepisana.

poufne, chytre manewry, zasadzki, pułapki, ataki — jednem słowem, walka, niczem na froncie. O co? O samą możność uczciwego obsłużenia Polski. Tak jest! Tak jest! Przeciw komu? Przeciw straszliwej potędze łajdactwa, które pcha się nawałą na żer, nieprzeliczone jak szarańcza, zaciekłe, chamskie, bez czci i wiary. Mało kto wie, ile trzeba czasu, pracy i ilu świńskich środeczków, żeby móc ostać się wobec takiej konkurencji — dajmy na to przy każdej poważniejszej dostawie rządowej. A do tego przełamać biurokratyczny formalizm, głupotę tymczasowych ustaw, i kretynizm, jeżeli nife złodziejstwo funkcjonarjuszów, którzy decydują. Cóż dopiero, jeżeli wchodzi w grę myśl twórcza, inicjatywa, coś nowego!... Tragifarsa i tyle. Co za typy ludzkie, co za kawały! Rzeczy niedowiary, okropne.
— Opowiem ci, co mi się wydarzyło niedalej jak w grudniu. Dopiero zrozumiesz, w jakich warunkach pracuje człowiek, który nietylko chce zarobić, ale i zrobić coś, i to uczciwie.
Nusym gadał z godzinę, a Marek myślał o swojem. Niepodobna, żeby wszystko, co napisał, było ostatnią nędzą, ale na wszelki wypadek, dla pedagogiki, zaraz to spali co do świstka. Zdjął go żal — przecie to jest wszystko, co mu zostało na świecie... Nie! Żadnych sentymentów! Trzeba się opanować. Niedość skrobać piórem całemi nocami, trzeba myśleć, budować, pilnować sensu, jakiegoś wątku. Wziął go wstręt do paroksyzmów i natchnień. Jeszcze dziś siądzie do prawdziwej roboty. Już wie, jak sobie należy