prawić na łeb na szyję komisję ekspertów z departamentu. Wszyscy trzej co do jednego ludzie najzupełniej przyzwoici, bo i to się zdarza. Pojechali. Szef departamentu oświadcza mi, że skrawa załatwiona. Eksperci ślą entuzjastyczne telegrafy. Przyjeżdżają, natychmiast składają raport, a ja Czekam. Czekam, to jest latam wszędzie i kołaczę. Szef, wice-minister sami się niecierpliwią, bo termin tuż, mój zadatek przepada, umowa przepada, cena się podniesie trzykrotnie... Telefony, telefony, telefony. Wszyscy się zgadzają i chcą, i wszyscy się dziwią, że sprawa nie idzie. Brak jakichś uzgodnień. Zaginęła teczka z wykazami. Niema kopji — wyrzucają dwie maszynistki, pakują do kozy podchorążego i dwóch sierżantów, a tu w gazetach słodkie wzmianeczki, niby jeszcze nic, ale ostrzegające. To Symcha Bąkower, mój konkurent, oznajmia się, jak daleki grzmot. Płacę. Wreszcie pewien zacny chłop, mój wierny wyżeł, wyniuchał główną przeszkodę. Któżby się był spodziewał — zapomnieli o pułkowniku X, skrzywdzili kochanego staruszka. Sypie natychmiast z przeprosinami Wikłaszewski. Ale starowina obrażony. Awantura z krzykiem, grozi sądem, o mało nie apopleksja. Jak pan śmiesz! Wiklaszewski przeprasza, całuje go po rękach, płacze i błaga o przebaczenie. Poczciwina przebacza, przyjmuje nawet zaprosiny do mnie na niewinne karcięta. Przed godziną Wikłaszewski przegrał do niego to, co mu wypadało i jeszcze drugie tyle, albowiem każdemu wolno mieć swoje zwyczaje. Odetchnąłem. Ale Wikłasz to skąpiradło, ograł mi zato do nitki
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/277
Ta strona została przepisana.