dwóch Amerykanów, na których mi zależało. Nie dopatrzyłem, u djabła, nie mogę być wszędzie naraz.
W tych butach siedzą i twoje dolary. Jeżeli w przyszłej — nie daj Boże — wojnie polska piechota nie będzie chodziła na przemoczonych, odmrożonych lub odparzonych kopytach, albo też zgoła bosa, to i dzięki tobie też. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale moja kompanja biła się i na papierowych podeszwach. Marku, może ci co przywieźć z Paryża?
Paliły się spokojnie i jasno skazane opowieści, płonęły natchnienia, westchnienia. Gorzały najszczęśliwsze godziny życia, znikali dziwni ludzie, kochani i bliscy, umierali nazawsze razem ze swojemi losami, których już nikt nie pozna. Ginęły nieczytelnie pomazane karty, na których spisane były w gorączce i pośpiechu akty poczęcia tworów, mających żyć nieśmiertelnie. W otchłań niebytu wracały nieurodzone pokolenia upajających postaci. Nie odegra się już ich misterjum. Niechże przyszłość sądzona będzie przenajświetniejsza, niech zapłoną nowe natchnienia, niech wyrosną jak liście na drzewie karty dojrzałe, karty najmędrsze, karty przepiękne, nic nie zasłoni w pamięci tej ofiary całopalenia dzieci pierworodnych, najdroższych. Zawsze w duszy szeptać coś będzie, że one były jedyne i nieomylne.
Marek wytępił wszystko, co miał po szufladach, czynił to z zajadłością i z pośpiechem konspiratora, do którego dobijają się żandarmi. Bał się opamiętać. Musiał doprowadzić rzecz do końca, musiał dopełnić na sobie gwałtu ekspiacji. Może tego kiedyś srogo
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/278
Ta strona została przepisana.