pożałuje, może już nawet za godzinę. Jeżeli tamto wypływało ze szczerego natchnienia, to i teraz jest jak w upojeniu. Owładła nim idea natrętna i pilna. To tu, to tam wyrasta opętujące spojrzenie oczu. Migoce w gwiazdach, przebłyska w ogniu, czai się po kątach w zmroku... Natychmiast musi śpieszyć do niej. Coś go woła natarczywie. Jakaś siła wypycha go z domu. Już, już! Ale zanim pójdzie, musi te papierzyska wyniszczyć do ostatniej reszty. Powie poprostu: byłem warjatem i pisałem brednie — to przez ciebie. Wiesz, co to było, boś dostała ode mnie na próbę. Teraz ozdrowiałem i już przenigdy!... Będę statecznym człowiekiem, będę jak inni. A jeżeli i teraz będzie się z niego śmiała, jeżeli na całe życie zostanie dla niej śmieszny? Boże miłosierny, ten fragment, dlaczego właśnie ten najgłupszy?! Zgrzytał zębami ze wstrętu do siebie.
Ulica, mróz, śnieg. Sklepy jeszcze otwarte, tłumy ludzi. Płyną, śpieszą, mijają, prześcigają się niewyczerpane gromady czarnych postaci. Wszędzie pełno ich niespokojnej krętaniny, spojrzeń, słów, urywków, uśmiechów, gestów. Przebiegają i giną, objawiają się i gasną coraz to nowe ich oblicza, przerozmaite, poosłaniane jednakowo zimną, obojętną, nieprzeniknioną wielkomiejską maską. Jaskrawe światła wystaw sklepowych krają tłum na pasma, każdą postać obleją ostrym blaskiem, odsłonią ją nagle i cisną w zmrok, podadzą — ją dalej pod snopy precz czyhających promieni. Ulica mieni się w oczach, drga niepoznawalna i niespokojna. Oddechy niezliczonych piersi ulatują
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/279
Ta strona została przepisana.