w mroźnem powietrzu obłoczkami pary. Światła i blaski iskrzą się na śniegu, migocą. Olbrzymie okna sklepowe szydzą spokojnie z gromad przylepionych do szyb, pożerających oczami rzeczy najprzedniejsze i najdroższe, bogactwa, wytworności, piękno, których nigdy w życiu nie zaznali, i nie zaznają. Gapi się ulica, jak urzeczona w uwielbiającem zapatrzeniu. Nędzna jej zawiść, martwe jest pożądanie parjasów. Dobre i to, że wolno patrzeć. Taki jest świat. Nie od dzisiaj... Świergoce świeży śmiech dziewczęcy, krzyżują się spojrzenia, ścigają się pary. W rażących odblaskach reklamowych tłum pcha się do kina, zgłodniały ułudy, cudzych przygód, cudzych cierpień, dalekich przestrzeni, obrazów bogactwa, nadzwyczajności, cudów. Zagubić się bodaj na chwilę, zapomnieć o tem, co jest i czem się jest — „Królowa Siedmiu Wysp“.
Jakże mu smutno i samotnie pośrodku tłumu. Martwo jest w tem kipiącem, hałaśliwem życiu ulicy.
W ojczystej stolicy wszystko obce, nieodgadnione. Jak wyrodek przemyka się między swoimi, gardząc ludźmi i wszystkiem, co w sobie niosą, a podpatruje ich z zawiścią. Czemuż nie jest, jak oni? Zmaga się ze światem, ze swoim czasem, ze sobą. Napróżno czeka na chwilę, gdy zerwie mu ktoś z przed oczu zasłonę i okaże prawdę życia, prawdę czasu. Nie potrafi myśleć, rozważać, badać. Dręczy się zgadywaniem i upaja wyobraźnią, odrzuca to, co jest i nigdy nie wie, czego chce. Uporczywie trzymają go się sny, majaczą wizje przez mgłę i nigdy nie dadzą się poznać. Proste, odwieczne, codzienne bytowanie miasta niesie
Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/280
Ta strona została przepisana.