Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/281

Ta strona została przepisana.

w sobie niezgłębioną tajemnicę. Miasto opętuje. W splątanym nurcie tłumów, w mrowisku ulic, odzywa się zgłuszony akord ze wszystkich tonów życia, jak daleki szmer morskiego przypływu. Poczyna się i zanika niedomówione tajemnicze słowo, wyraz tego, co jest. — Wytężaj, wytężaj słuch!... Tutaj ogłusza gwar ludzki, a w samotności i ciszy niema innych głosów, jak jeno z poza czasu i przestrzeni, szalone, nierozumne słowa, niemożliwe do wyjawienia. To ma być jego twórczość? Na ulicy Szopena chwycił go ordynarny strach, tem przykrzejszy, że zgóry wiedział, iż się nie cofnie. Oby jej nie było w domu! Może wyjechała? Niestety, nie. Przez cały dzień czuł w sobie jej bliskość. Zły znak. Gdybyż można z nią mówić rozumnie, poważnie. Gdybyż pozwoliła otworzyć przed sobą serce. Wystarczy pół godziny swobodnej rozmowy, jak człowieka z człowiekiem. Nigdy! Przecież ona go zupełnie nie zna, zawsze opęta oczami, swoim niepokojem i wszystkiem, nie da się skupić, otumani, ogłupi. Wirują szalone myśli, na usta się cisną niepoczytalne słowa, wszystkie siły trzeba wytężyć, ażeby się opamiętać i nie zostaje więcej nic. Zawsze był z nią śmieszny i niezgrabny. Nie dać jej mówić, przerywać! Gdzie tam, odrazu go zagada, opanuje, przygwoździ. A potem budzi się i zostaje w nim tylko sama złość. Buntuje się jak nędzny niewolnik. Sili się na przekorę, staje się hardy i odchodzi z nienawiścią, zaprzysięga się, że noga jego nie postanie więcej... Potem na nowo.
Przystanął przed Doliną i patrzył na roje czar-